0
Tom Stedd 6 stycznia 2019 18:36
Jeśli los rzuci was do Mołdawii, to grzechem byłoby nie zwiedzić jednej z wielu winnic, a dokładniej mówiąc zakładów wytwarzających wino (i nie tylko wino). Szukając informacji na ich temat można znaleźć w internecie co najmniej kilkanaście różnych opcji, na czele z wiodącymi Cricovą i Milesti Micii. Oferują one różne pakiety turystyczne – od prostego zwiedzania do degustacje połączone z posiłkami, a nawet noclegami.

My będąc w Kiszyniowie postanowiliśmy również wybrać się do jednej z winnic. Niestety, przełom grudnia i stycznia był okresem przedświątecznym (prawosławie), więc w punkcie informacji turystycznej oznajmiono nam, że największe winnice mają przerwę w funkcjonowaniu. Zmusiło nas to do szukania mniejszych obiektów i wybór ograniczyliśmy do trzech winnic, decydując się ostatecznie na Branesti (Cojusna i Mimi – wybaczcie).

Nie będziemy ukrywać, że jesteśmy winnymi profanami – nie rozróżniamy aromatów, nut, rodzajów winogron itp. rzeczy, które podobno wyczuwa się w winie. Wiedzieliśmy, że są wina białe, czerwone, różowe, słodkie, półsłodkie, wytrawne itp. Wiedzieliśmy, że szampan na Sylwestra to tak naprawdę kiepskie wino musujące. Wiedzieliśmy, że wino robi się z winogron, ale czy dolewa się do niego trochę wody, czy też nie, to już nie byliśmy tego pewni.

Uzbrojeni w taką wiedzę / niewiedzę ruszyliśmy na dworzec autobusowy (lepiej napisać busowy) w Kiszyniowie. Krótka rozmowa z kierowcami i po chwili siedzieliśmy już w busie jadącym w kierunku winnicy Branesti (cena za przejazd to ok. 5 zł). Odległość od stolicy to 50 km, więc po godzinie jazdy wysiadamy prawie na pustkowiu. Wiejski sklep, kilku miejscowych smakoszy wina w przysklepowym ogródku, jakiś dom na horyzoncie, ale po chwili dostrzegliśmy wyraźne oznaczenia, gdzie należy pójść.



Po kilkuset metrach dostrzegamy dziwną restaurację, ale na razie świadomie ją omijamy, żeby w pełni cieszyć się wizytą w winnicy. Przy wejściu do niej nieco zdziwiony ochroniarz nakazuje, żebyśmy poszli dalej drogą do końca zakładu.



Idziemy, idziemy, słychać tylko odgłos jakiejś maszyny. Zero żywego ducha. Na szczęście po kilkunastu sekundach pojawia się znikąd pani, którą informujemy, że jesteśmy turystami i chcemy zwiedzić obiekt. Mówi, żeby trochę poczekać i wkrótce przyszła z panią po pięćdziesiątce, która miała być naszym przewodnikiem. Mówiła po rosyjsku, angielskiego nie znała w ogóle, ale jako że nasze języki są w miarę podobne, to zrozumieliśmy sporą część z tego, co chciała nam przekazać.



Szczerze mówiąc to nie za bardzo wiedzieliśmy, czego się spodziewać po takiej wycieczce. Specjalnie za bardzo nie zagłębialiśmy się w tematykę zwiedzania winnic, żeby być miło / niemiło zaskoczonym. Wiedzieliśmy jedynie, że są korytarze, gdzie wino jest składowane, a w największych winnicach są tych korytarzy dziesiątki, czy nawet setki kilometrów.

Przewodniczka zaprosiła nas w głąb podziemnego zakładu pokazując wielkie cysterny, których podobno są dziesiątki. W środku lśnią one od czystości, są ręcznie myte i czyszczone przed przyjęciem nowej porcji wina. Zdziwiliśmy się za to widząc ściany pokryte dziwnym nalotem – okazało się, że to pleśń, ale w wersji bardzo szlachetnej, potwierdzonej naukowymi certyfikatami. Podobno właśnie to ona powoduje, że warunki przechowywania wina są doskonałe. W niektórych miejscach „rosną” jak stalaktyty w jaskini. Przewodniczka jako anegdotę przytoczyła historię, jak to nowi pracownicy widząc taką pleść zaczęli ją zmywać detergentami nie wiedząc, że to ona jest skarbem tej winnicy.





Jak wiadomo, wina wyrabiane są z winogron, a te przerabiane w Branesti pochodzą z własnej uprawy, ale są również importowane m.in. z Rumunii. Dodatkowo niedaleko od winnicy działa wytwórnia wody mineralnej.

W winnicy Branesti wina produkowane są metodami tradycyjnymi i nowocześniejszymi, więc jak łatwo się domyślić, ceny również są zróżnicowane. Wyroby wysyłane są do wielu krajów świata, w tym do Polski. W czasie naszej wycieczki wina przygotowywane były na eksport bodajże do Azerbejdżanu i przyklejano na nie właściwe etykiety. Dziwnie oglądało się linię produkcyjną wina, na której wino było automatycznie nalewane, korkowane, ale już ręcznie sprawdzano jakość zakorkowania i przyklejano banderole. Niewielkie pomieszczenie, kilkoro ludzi i nastrój pewnej tajemniczości – tak właśnie wyglądały końcowe etapy produkcji wina.

















Przewodniczka wskazała nam miejsce, gdzie leżały butelki pokryte pleśnią. Stanowiły one produkty najwyższej jakości, bo dojrzewając długie lata stawały się często tzw. winami kolekcjonerskimi. Stosy takich butelek wyglądały jak spleśniałe i zniszczone, ale stanowiły de facto prawdziwy skarb winiarni.





















W czasie wycieczki przeszliśmy również przez „Wrota do raju”, czyli miejsca, gdzie składowane były wina stanowiące prywatną własność bogatych ludzi z całego świata. Na ich zamówienie butelka wina jest wyjmowana z ich „półki” i wysyłana (najczęściej samolotem) w dowolny punkt na ziemi. Podobno w tym pomieszczeniu kręcona była również scena do rumuńskiego filmu o Draculi. Klimat na pewno był odpowiedni.










Pod koniec wycieczki znaleźliśmy się w sali degustacyjnej. Otrzymaliśmy po dwa kieliszki i dużą szklaną bańkę. Gdyby wino nam nie smakowało, należało je po prostu do niej wypluć. Jak przystało na profanów, nie zachwyciliśmy się pierwszymi winami. Dopiero gdy przewodniczka nalała nam madery (madeiry), to zrobiło nam się błogo w ustach. Według niej to wyrób z najwyższej półki i faktycznie tak było. Poczuliśmy wyraźny posmak orzecha włoskiego, a smak był przepyszny. Bardziej przypominało domowe nalewki, niż wino, ale robiło naprawdę duże wrażenie. Proces produkcji madery jest skomplikowany i toczy się w wysokiej temperaturze, często przez wiele lat. Zapał na kupno butelki mocno upadł, gdy usłyszeliśmy, że kosztuje ona około 200 euro.

















Na koniec dostaliśmy po jabłku i zapłaciliśmy po 200 lei (ok. 45 zł od osoby) za możliwość wizyty i degustacji kilku gatunków produkowanych win. Nie jest to wysoka cena na ujrzenie zakładu produkcyjnego, który w całości znajduje się w środku góry (podobno jest to jedna z największych podziemnych winnic na świecie). I jeszcze do dzisiaj czujemy smak pysznej madery.









Po degustacji wina świat nabrał kolorów, więc poszliśmy do polecanej przez przewodniczkę, a wcześniej widzianej po drodze, restauracji „Epoca de piatra”. Jest ona stylizowana na epokę kamienia łupanego, życia w stylu jaskiniowców i jest największą podziemną restauracją na świecie. Podobna znajduje się w Chinach, ale jest mniejsza.





Trzeba przyznać, że środek restauracji robi wrażenie, a menu jest bogate i niezbyt drogie. Oczywiście można wypić różne wina produkowane przez pobliską winnicę Branesti. My skusiliśmy się na bardzo smaczne wino musujące za całe 15 zł. Zjedliśmy także małe co nieco, a dla miłośników WIELKIEGO małego co nieco oferowane jest danie składające się z 2,5 kg mięsiwa pieczonego i ziemniaczków (cena to chyba nieco ponad 200 zł). Chciałem kupić połowę porcji, ale podobno nie można, a zjedzenie takiej góry jedzenia w pojedynkę (dziewczyna niestety nie przepada za mięsem) wydaje się karkołomnym zadaniem. Za porządny obiad składający się z dwóch zup, trzech dań drugich, deseru i wina wyszło około 90 zł, więc cena była bardzo zadowalająca. Wizyta w tej restauracji na pewno będzie ciekawym doznaniem estetycznym dla każdego klienta.















Czekając w Branesti na busa do Kiszyniowa (godziny jazdy są mocno umowne) spotkaliśmy się (praktycznie jeden jedyny raz podczas tygodniowego pobytu) z opisywaną w internecie „przysłowiową” gościnnością i otwartością Mołdawian. Podszedł do nas 86-letni pan, który – jak podkreślał - pracował w swoim życiu w różnych krajach z różnymi cudzoziemcami i postanowił nas zaprosić do siebie na degustację wina. Niestety, bus miał odjeżdżać za kilka minut, więc nie mogliśmy pójść z nim, ale dał nam w prezencie półlitrową butelkę wina własnej roboty, domowy wypiek z bryndzą i kilka cukierków. Rzucił mimochodem, że w tym roku zrobił TONĘ wina, więc za bardzo nie nadszarpnęliśmy piwniczki tego pana. Miły akcent, naprawdę.

Nie wiem, jak wyglądają wizyty w innych winnicach i za bardzo nie pogłębiam tego tematu. Wizyta w Branesti była bardzo miła, udana i taką chcę mieć ją w pamięci. Może topowe winnice oferują więcej, może mniej – nie wiem. Cieszę się swoją wizytą i to jest najważniejsze.



Polecam zajrzeć na blog http://radosc-zycia-plus.pl . Spojrzenie na świat i podróże kobiecym okiem.

Dodaj Komentarz